Jakość, mości Panowie! Jakość!
Jak napisałem na stronie O … lubię oglądać filmy. Od dłuższego czasu oglądam znacznie więcej seriali niż filmów fabularnych (o tym też już pisałem ale może nie zaszkodzi powtórzyć). Właściwie wszystkie te seriale są anglojęzyczne (wyjątkiem był „Teraz albo nigdy”). Sam mogę się pochwalić całkiem niezłą znajomością angielszczyzny i, w wielu przypadkach, mógłbym oglądąć filmy bez napisów albo z angielskimi subami. Nader rzadko jednak oglądam filmy sam. Pozostali domownicy potrzebują napisów.Źródłem napisów, niemal od chwili swojego powstania a nawet ciut wcześniej, jest serwis Napisy24.pl. W większości przypadków teksty są naprawdę dobrej jakości. Inna rzecz, że wybierając suby zawsze staram się zwracać uwagę na osobę tłumacza. Z doświadczenia wiem, że tekstom sygnowanym przez Grupę Hatak mogę ufać (jako pierwsi wprowadzili zasadę, że tekst przed wypuszczeniem przechodzi przez korektę). Spośród Hatakowców największym zaufaniem darzę JediAdama. I „Jedi” w nicku nie ma tu nic do rzeczy. Gość zna angielski naprawdę dobrze i jego napisy są przeważnie bez zarzutu. Przeważnie – bo nie myli się tylko ten co nic nie robi. Poza tym w jego przypadku błędy są błyskawicznie naprawiane. Nie zawsze jednak jest tak różowo.
Zaczęło się od 13 odcinka Fringe. Odcinek nawet całkiem – całkiem. Ale napisy…. Zaczęło się w pierwszej minucie. Co innego słyszę – co innego widzę. I nie chodzi mi tu o drobne różnice, mieszczące się w ramach licentia poetica, tylko o coś diametralnie różnego. Przełknąłem i poszedłem dalej. Dalej niestety było gorzej. Hitem była niespójność i nielogiczność w tłumaczeniu dwóch następujących po sobie kwestiach. Nie przełknąłem. Zacząłem poprawiać. Poprawki (w liczbie około 40) wysłałem autorowi. Przyjął je nawet ciepło. Wytłumaczył się pośpiechem i zbytnim zawierzeniem angielskim napisom. To drugie jeszcze jakoś mogę zrozumieć – czasem ciężko uwierzyć, że i angielskie napisy nie muszą mieć nic wspólnego z filmem. Gorzej z tym pierwszym. Pośpiech jest wskazany w dwóch przypadkach: łapaniu pcheł i jedzeniu z jednej miski (prawda, Kaszi?). Przy tłumaczeniach, pośpiech prowadzi do błędów. Im bardziej początkujący tłumacz, tym ich więcej. Zaczyna się od bezmyślnego tłumaczenia oryginalnego tekstu, bez zrozumienia i zastanowienia. Potem wyłazi kiepskie rozumienie idiomów (nawet tych popularnych) czy nieznajomość rzadziej używanych zwrotów. A w efekcie otrzymujemy czasem tylko kiepskie a czasem po prostu złe tłumaczenie.
Nie ilość, panowie tłumacze, nie czas a jakość niech świadczy o waszym kunszcie (bądź jego braku). Przyłóżcie się choć trochę do tego co robicie. Nie twórzcie jakichś lotniczych bakterii (airborn bacteria) czy win pleśniowych (botritized wine). Tylko zerknijcie w jakiś słownik albo chociaż w Gógle i sprawdźcie co to za bestia. Nie ma czegoś takiego jak lotnicze bakterie ani wina pleśniowe. Och, nie oczekuję, że tłumacz będzie znał się na bakteriologii czy winach. Nie musi! Wystarczy chwilę pomyśleć, pokombinować by wiedzieć, że wina z nadpleśniałych winogron to botrytyzowane wina a nie pleśniowe.
Brzmi jak wymądrzanie się? Być może.Nie jestem aktywnym tłumaczem. W ciągu ostatniego roku przetłumaczyłem raptem dwa odcinki Sanctuary. Pierwszy z nich dlatego, że to co miało być angielskimi napisami było jakimś dziwacznym tekstem anglojęzycznym z wplecionymi włoskimi słowami. Drugi – bo nikt tego nie zrobił przede mna, a ludzie pozytywnie zareagowali na wcześniejsze tłumaczenie. Każde z tych tłumaczeń zajęło mi minimum 6 godzin pracy. Tłumaczenie odcinka 12 robiłem 3 dni, a odcinka 13 – dobrze ponad tydzień. Z obu jestem dumny. Wiem, że nie byłbym w stanie przetłumaczyć tego lepiej a pod tym co stworzyłem, bez wstydu mogę się podpisać (co prawda pseudonimem, ale moim pseudonimem).
Winnymi całej sytuacji są jednak nie tylko tłumacze. Wcale nie tak dużo mniejszą winę ponoszą odbiorcy. Bezkrytycznie wystawiają najwyższe oceny nie za jakość tłumaczenia a za szybkość pojawienia się w serwisie. I tu muszę się walnąć w piersi. Zahuczało? Nie? A powinno. Nie, nie wystawiam ocen w ciemno. Ja ich w ogóle nie wystawiałem. Pozostawałem bierny. Zaniechałem. Ale z tym już koniec. Zacząłem wytykać błędy, wystawiać oceny, chwalić gdy dobrze i ganić gdy źle. Do tego samego namawiam i Ciebie. Jasne, nie wszyscy muszą znać język obcy na tyle, by móc ocenić je merytorycznie. Niektóre błędy można wyłapać i bez tej znajomości. Czasami nawet podstawy wystarczą by odróżnić słyszane four weeks od przeczytanych czterech miesięcy (napisy pewnego duetu, do jednego z odcinków Eleventh Hour – to zresztą wyczyny tego duetu, w dużej mierze, sprowokowały ten wpis). Drobiazg? Taki mały błąd w tłumaczeniu? OK. Tylko skąd pewność, że nie ma tam większych baboli? Dlatego proszę o więcej krytycyzmu. Wszystkim nam to wyjdzie tylko na dobre.
I na koniec jeszcze jedna uwaga. W powyższym tekście wyżywam się na tłumaczeniach sieciowych. Robionych przez zapaleńców, poświęcających swój wolny czas. Nie czarujmy się jednak. To, co się dzieje w TV czy na płytach DVD nie odbiega aż tak bardzo. Czasem odnoszę wrażenie, że dobre tłumaczenia występują tylko w przypadku filmów dla dzieci (na przykład genialny Shrek) albo filmach tłumaczonych ponad 10 lat temu. Rzuca mną jak słyszę na AXN „profesjonalne” tłumaczenie Stargate SG-1. Autora powinno się włóczyć koniem a potem resztki odesłać do jakiegoś studium językowego. Z tłumaczeniem przypiętym do piersi. Na postrach. Czy można coś na to zaradzić? Nie wiem. Może… a może nie…
Ale…
może…
warto próbować (?)